PIĘĆ SEZONÓW ZE ŚMIERCIĄ

Czasami rozmawiamy tylko sami ze sobą, a jedyną odpowiedzią jest echo. Rzeczywistość, nasza najbliższa najbardziej dotykalna rzeczywistość, wymyka nam się z rąk, tracimy panowanie nad rzeczami, ludzie, których wydawałoby się, znamy na wylot zaczynają zachowywać się w sposób dla nas niepojęty, tracimy fason i rozeznanie. Przypominamy rozmazaną klatkę zbyt wolno puszczonego filmu, groteskowe cienie z celuloidu skaczą po naszej siatkówce niczym zajączki puszczane przez znudzonego widza opery. Wtedy to otwierają się nam w głowie, jak mawiał poeta, drzwiczki do dobrze wytłumionego schronu, w którym kapelusznik i biały królik piją herbatkę, grając na naszych nerwach jak na banjo.

rabbit-30701_960_720

 

Zwykle kiedy nasz pozornie oswojony świat zaczyna przypominać casting do opery mydlanej, mamy  w zwyczaju dokonywanie patetycznych i nazbyt pospiesznych uogólnień. Rzadko kiedy wychodzimy z nich zwycięsko, w obiektywie chandry nasze dokonania sprowadzają się do zwycięstwa na szkolnych konkursie recytatorskim i paczki orzeszków zdobytej  w turnieju picia piwa na czas. Z źle ukrywaną zawiścią patrzymy na sukcesy rówieśników, posiadaczy bentleyów, żon-supermodelek i miejsc w radach nadzorczych wielkich firm. Codzienność przypomina  przygłupiego wyrostka, który właśnie nas wybrał sobie na ofiarę prymitywnych tortur.

stop-1131143_960_720

Są jednak rzeczy dla których warto żyć, obrazy, filmy, dzieła muzyczne i literackie, dzięki którym pobyt na tym kolczastym padole choć przez chwilę wydaje się znośny. U mnie w pierwszej dziesiątce, obok „Unknown Pleasures” Joy Divison, „Wymazywania” Thomasa Bernharda czy „Casablanki” znajduje się legendarny serial „Sześć stóp pod ziemią”. W rankingach najbardziej opiniotwórczych dzieł srebrnego ekranu, dzieło  Alana Balla od lat zajmuje poczesne miejsce. Emitowany na początku stulecia w czasach, kiedy serial dopiero zdobywał ostrogi ważnego społecznie (obok filmu czy powieści) medium, mierzy się z największym i najbardziej ostatecznym problemów: ze śmiercią.

000

Każdy z was może pożegnać się z życiem w najmniej spodziewanym momencie, zanim nasze sprawy przybiorą właściwy obrót. Choć zazwyczaj wolimy powtarzać sobie frazę z „Wielkiego Szu”  głoszącą, że „każdy dzień jest początkiem reszty twojego życia”, to nieusuwalna obecność, używając słów niemieckiego filozofa Martina Heideggera „najbardziej własnej możności bycia” przebija się czasami przez mur wyparcia. Dzieło scenarzysty oscarowego „American  beauty” zachwyca sposobem, w jaki oswaja niewesołą prawdę o przygodności egzystencji. Robi to z mieszaniną magii i subtelnego cynizmu. Opowiada o kierującej zakładem pogrzebowym dysfunkcjonalnej rodzinie Fisherów. Nigdzie nie znajdziecie bardziej poetyckiego korowodu zgonów, nigdzie tragizm i groteska nie przeplatają się w tak ścisły sposób.

Kreacje aktorskie, znakomity scenariusz, muzyka, połączenie odrealnienia i naturalizmu to powody aby wydać ciężko zarobione pieniądze na box albo zarwać noc na torrentach. Głównymi postaciami są Nate i David, bracia realizujący odwieczny biblijny archetyp. Towarzyszy im znerwicowana matka, Ruth i zbuntowana córka, Claire. Nie sposób nie wspomnieć o widmie, zmarłego już w pilotowym odcinku, ojca rodziny, pojawiającym się nieustannie w życiu rodziny jako przypomnienie i przestroga. Śledząc losy Fischerów często poczujemy ściskanie w dołku, muśnie nas poczucie współuczestnictwa, znamionujące obcowanie z wybitną sztuką

Jeżeli macie inne sposoby na jesienną melancholię i nie macie zamiaru marnować życia na serialowe maratony, to należycie do szczęśliwej większości populacji naszego globu, do której ten tekst nie jest adresowany. Zapewne nawet tego nie czytacie więc daruję sobie szumne zakończenia. Milknę. Do następnego!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *