CZŁOWIEK, KTÓREMU PAŁAC SPEŁNIŁ MARZENIA – MARIUSZ TARNOWSKI

18 lat w Pałacu Kultury Zagłębia, olbrzymie doświadczenie i niezwykłe serce do ludzi – te słowa idealnie opisują Kierownika Działu Organizacji Imprez i Widowni, a także Głównego Specjalistę – Mariusza Tarnowskiego. Posiada swoje wady – jak każdy – lecz znacznie więcej zalet. Potrafi walczyć o ludzi i zawsze służy radą – jest po prostu dobrym człowiekiem. Wiem, bo go znam, a teraz udało mi się zrobić z Nim obszerniejszy wywiad, do którego lektury zapraszam.

Olaf Otwinowski: Wyobrażasz sobie siebie pracującego gdzieś indziej niż w Pałacu Kultury Zagłębia?

Mariusz TarnowskiCzęsto sobie to wyobrażam, nigdy nie wiadomo, co wydarzy się jutro, trzeba się liczyć z tym, że pojawi się konieczność zmiany… W życiu robiłem różne rzeczy: woziłem wina u Palikota, zajmowałem się przeprowadzkami, przez 9 lat pracowałem jako barman, prowadziłem księgarnię i sklep z płytami – żadnej pracy się nie boję. Wiadomo, latka lecą i ciężko byłoby teraz pracować fizycznie, ale poradziłbym sobie. Generalnie nie lubię zmian, lubię stabilizację, ale gdyby była taka konieczność, to bym się zmobilizował. Jednak sam z siebie nie zmieniłbym miejsca pracy.

O. O.: Jak wyglądały twoje pierwsze lata w pałacu?

M. T.Euforycznie powiedziałbym – to było spełnienie moich marzeń. Podskórnie wyczuwałem, że chciałbym pracować w pałacu. Zaczęło się to, gdy byłem dzieckiem, a mój dziadziuś na emeryturze dorabiał sobie w pałacu jako palacz w kotłowni. I właśnie od strony kotłowni wpuszczał mnie przez garderoby na różne wydarzania. Miałem okazję spotkania z różnymi artystami – byłem na koncercie Niemena, Ireny Santor, a praktycznie na wszystkich wydarzeniach, które odbywały się na tej scenie w latach 70.

Drugim takim impulsem była fascynacja Bogusławem Schaefferem. Wtedy panowała moda na jego spektakle. Pojawił się m.in. „Scenariusz dla trzech aktorów”, „Scenariusz dla czterech aktorów” czy „Scenariusz dla nieistniejącego aktora”. W dużej mierze były to produkcje, które były rejestrowane przez telewizję, a największy wpływ na popularyzację twórczości Schaeffera mieli bracia Grabowscy i Jan Peszek, którzy brali na warsztat większość jego dzieł. Trochę się tym zachłysnąłem. Pamiętam, że po spektaklu „Audiencja V” w Domu Kultury w Będzinie byłem pod tak dużym wrażeniem gry Andrzeja Grabowskiego, że poszedłem do aktora i zapytałem, czy nie byłby zainteresowany zorganizowaniem festiwalu twórczości Schaeffera w Dąbrowie Górniczej, a zaznaczam – nie byłem jeszcze wtedy pracownikiem PKZ. Fascynacja ta zrodziła pomysł, by zorganizować taki festiwal albo prywatnie, albo pracując w pałacu. Zamknąłem wtedy knajpę i 9 miesięcy byłem bezrobotny.
W 10. miesiącu, czyli październiku 2000 r., udało mi się dostać wymarzoną pracę. Duży ukłon w stronę pani dyrektor Wiesławy Molisak, która uwierzyła w moje pomysły i mi zaufała. Z wielką energią wkroczyłem w te przestrzenie, chciałem zajmować się wszystkim – począwszy od realizacji dźwięku, światła, poprzez realizację imprez i inne działania, lecz po czasie zorientowałem się, że tak się nie da na dłuższą metę. Ewidentnie praca w pałacu mnie wkręciła.

O. O.: Jesteś Kierownikiem Działu Organizacji Imprez i Widowni, choć na pieczątce masz napisane Główny Specjalista. Jakie cechy charakteru trzeba posiadać, by dobrze zarządzać ludźmi w kulturze?

M. T.Z jednej strony myślę, że niezbędne jest doświadczenie, bo działalność kulturalna jest specyficzna. Jest mnóstwo sytuacji, które w życiu codziennym nas nie spotykają. Chodzi o relacje z managementami, artystami i widzami – które nie zawsze są łatwe – oraz o ich niecodzienne oczekiwania. Trzeba umieć znaleźć wspólny mianownik w tym wszystkim. Wiadomo, że tego doświadczenia nabiera się przez lata. Zawsze, gdy pojawia się wśród nas nowy pracownik, to po pierwsze, staram się pokazać, jak dane przedsięwzięcie należy realizować. Pozwalam też na dużą swobodę i obdarzam zaufaniem, by pracownicy mogli się realizować, wymyślać swoje projekty, dzięki temu bardziej angażują się w pracę. Nie ma chyba nic gorszego, niż wykonywanie suchych poleceń, choć takie sytuacje też się zdarzają. Generalnie lepiej jest, gdy ludzie się rozwijają i mają swoje pomysły, a realizując je stają się pewniejsi siebie – bo oprócz świadomości, że robią coś dla instytucji, wiedzą, że robią też coś dla siebie, coś w co wierzą. A rozdzielania zadań cały czas się uczę.

O. O.: Przez te wszystkie lata poznałeś niejedną tajemnicę pałacu, jakie wspomnienie zapadło Ci najbardziej w pamięć?

M. T.Trudno wybrać jedną. Zazwyczaj są to śmieszne sytuacje lub takie,
które stawiają nas pod ścianą. Mieliśmy kiedyś przypadek z zespołem Blue Café. Agencja artystyczna wynajmowała od nas Salę Teatralną na ich koncert. Zespół był wtedy na fali, koncerty dobrze się sprzedawały i agencja zadecydowała, że zrobi u nas dwa koncerty. Oba się sprzedały. Po pierwszym z nich okazało się, że agencja nie zapłaciła zespołowi za drugi koncert, dlatego zespół nie chciał wyjść ponownie na scenę. Za drzwiami do sali mieliśmy ponad 500 osób. Sytuacja bardzo skrajna. Pani dyrektor podjęła decyzję, że nie wypłacimy agencji pieniędzy z wpływów za bilety i przekażemy je artystom, by koncert się odbył i by nie było skandalu. Po wypłacie pieniędzy z kasy, okazało się, że środków jest za mało, by zapłacić artystom, zaczęliśmy szukać pieniędzy, pożyczać. Finalnie wszystko dobrze się skończyło, dzięki zrzutce pracowników koncert udało się zrealizować, a agencja, która była organizatorem, już nigdy nie zrobiła u nas żadnej imprezy.

O. O.: Z całą pewnością nawiązałeś jakieś przyjaźnie, znajomości z artystami. Jaką gwiazdę mógłbyś nazwać znajomym?

M. T.Może to dziwnie zabrzmi, ale staram się nie zawiązywać znajomości z artystami. Nigdy nie miałem ciśnienia na to. Od samego początku aż do końca największy kontakt ma się z menadżerem, sam kontakt z artystą bywa chwilowy, to często zaledwie kilka słów. Wyjątkiem są kabarety. W czasie, gdy zaczynaliśmy się bawić w „Dąbrowską Ściemę Kabaretową”, kabaret w Polsce nie był tak popularny, jak teraz. Wtedy nawet relacje między kabaretami były stricte rodzinne, a ponieważ zajmowałem się organizacją „DeBeŚciaka”, to nawiązywało się bliskie relacje, a najbliższą chyba z Kabaretem Hrabi. Tym bardziej, że kiedyś zorganizowaliśmy kabaretowy turniej piłki nożnej i byłem w ich drużynie, a nawet zostałem królem strzelców.

O. O.: Czy nazwałbyś siebie kulturoholikiem?

M. T.Mawia się często, że szewc w dziurawych butach chodzi – trochę w tym prawdy! Z powodu wielu obowiązków, nie mam czasu, by uczestniczyć w wydarzeniach kulturalnych, które odbywają się gdzie indziej. Ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie śledzę tego, co dzieje się w kulturze. Po pierwsze z racji zawodu, a po drugie po prostu to lubię i mnie to interesuje… jakie płyty się ukazują, jakie spektakle się pojawiają na rynku. Choć osobiście uważam, że w Polsce obecnie panuje zjawisko zachłyśnięcia się sztukami łatwymi, lekkimi i przyjemnymi, co nie zawsze dobrze robi treści sztuki. Na trudniejsze spektakle nie ma w tej chwili mody, a ludzie, którzy się interesują ambitnym teatrem, szukają go w teatrach stacjonarnych, a nie objazdowych. Fascynację książkami miałem od zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Zaszczepiła mi ją babcia, a konsekwencją pasji było prowadzenie księgarni. Wtedy przeżyłem szok kulturowy. Wydawało mi się, że moje ulubione tytuły będą tymi, które ludzie chętnie będą kupować. Okazało się inaczej. Musiałem się przewartościować i skupić na romansach, sensacjach i kryminałach. To jest jedna podstawowa zasada, którą trzeba brać pod uwagę, myśląc także o działalności repertuarowej pałacu, że nie zawsze to, co nam się podoba, będzie się podobać większej rzeszy mieszkańców miasta czy regionu. Jeśli chodzi o film, to kończyłem filmoznawstwo i film mam zaszczepiony z racji wykształcenia, ale kino zawsze było moim konikiem. Moim marzeniem było kino, które będzie działać w pałacu. Próby podejmowaliśmy wiele lat temu, organizując w Sali Teatralnej seanse i wszelkiego rodzaju tematyczne przeglądy filmowe. Później zaczęliśmy się starać, by uruchomić kino repertuarowe i to się udało. Porażką była jednak próba reaktywacji Dyskusyjnego Klubu Filmowego Kadr, działającego w pałacu od 1972 r. do 1991 r. Dziś Kino KADR ma swoją stałą publiczność, dlatego myślę, że moglibyśmy podjąć kolejną próbę. Jeśli chodzi o własne upodobania to chyba Kieślowski. „Przypadek” oglądałem z 10 razy. Myślę, że to jeden z nielicznych polskich reżyserów, który stworzył uniwersalny język prezentacji swojego oglądu świata, trafiający do publiczności spoza Polski. To trudna materia zrobić film uniwersalny.

O. O.: Jakie było najbardziej absurdalne zadanie, które zlecono ci w pałacu?

M. T.Kiedyś, dzień przed dowiedziałem się, że mam poprowadzić Dni Dąbrowy Górniczej jako konferansjer, czego nigdy w życiu nie robiłem. Do dziś uważam, że był to absurdalny pomysł. Co prawda teraz nie boję się sceny i kontaktu z publiką, ale na to pracowałem latami. Wtedy zostałem rzucony na głęboką wodę. Kiepsko mi poszło – doświadczyłem bolesnego braku akceptacji ze strony publiczności, czyli niecenzuralnych okrzyków, dostałem lekcję życia i odtąd unikałem wychodzenia na scenę. Z wielkim szacunkiem zacząłem potem patrzeć na konferansjerów, to jest ciężki kawałek chleba. Żeby zapanować nad widownią, zbudować relację, wiedzieć, co mówić, by nie znudzić – trzeba mieć talent.

O. O.: Najważniejsza impreza w historii pałacu to…, twoim zdaniem?

M. T.: Myślę, że takim wydarzeniem były „Barbórkowe Spotkania Teatralne”. Brałem w nich udział jako widz. Barbórki były międzynarodową imprezą, przyjeżdżali tutaj młodzi adepci sztuki aktorskiej z krain demoludów, najlepsze amatorskie teatry z Polski. Wpływ na to miał działający w pałacu Teatr Forum, uznawany za jeden z najlepszych w Polsce, prowadzony przez Michała Staśkiewicza. On był autorem tego sukcesu, dzięki niemu impreza doczekała się aż 30 edycji. Było to najbardziej wartościowe kulturowo wydarzenie w historii. Dziś wartością samą w sobie jest Międzynarodowy Konkurs Muzyczny im. Michała Spisaka.

O. O.: Najbardziej kryzysowa sytuacja podczas imprezy, nie licząc tej z Blue Café?

M. T.Zdarzało się, że artyści byli w stanie wskazującym. Do tego stopnia, że raz koncert trwał 35 minut – i wytłumacz widowni, że to niedyspozycja artysty…, skoro wszyscy widzieli, co się dzieje. Jeden artysta spożył taką ilość alkoholu, że bisował na leżąco. Były sytuacje z aktorami, kiedy spadali ze sceny. Ale zdarzało się też wielkie poświęcenie – jedna z aktorek do końca spektaklu grała z pękniętym żebrem.

O. O.: A najdziwniejsze wymagania gwiazdy?

M. T.Ridery techniczne gwiazd regularnie nas zaskakują. Gdy mamy do czynienia z zagranicznymi artystami, to często jest tak, że oczekiwania są ograniczone, a polscy artyści potrafią wymyślić cuda, łącznie z gumą do żucia czy miską dla psa, bo piesek przyjeżdża i trzeba mu zabezpieczyć pokarm. Zazwyczaj próbujemy negocjować warunki, mówimy, że pewne rzeczy są niedopuszczalne. Ale z drugiej strony trzeba zrozumieć artystów. Jeżdżąc po Polsce i występując, spotykają się z różnymi sytuacjami i nie zawsze organizatorzy wypełniają swoje obowiązki narzucone w umowie, dlatego zabezpieczają się wpisując w rider rzeczy, które dla nas są prozaiczne i wydają się oczywiste, jak na przykład papier toaletowy w toalecie, który powinien być standardem, a nie zawsze jest. Staramy się wypełniać swoje obowiązki należycie, jednak umowa dotyczy dwóch stron i my również oczekujemy należytego wykonania umowy. Nasza praca później procentuje, bo idzie fama, że artysta przyjeżdżając do Dąbrowy może być spokojny, że zostaną mu zagwarantowane odpowiednie warunki.

O. O.: Patrząc na występy na dużej scenie pałacu, kogo mógłbyś nazwać mistrzem w swoim fachu?

M. T.Mieliśmy okazję gościć niedawno kilku mistrzów, którzy działają w teatrze – Andrzeja Seweryna, Wojciecha Pszoniaka, Jana Peszka, Krystynę Jandę. Są też artyści, którzy nie zawsze gromadzą tłumy na Sali, a są wielkimi postaciami. Przez wiele lat Anna Maria Jopek przyjeżdżała do pałacu ze wszystkimi swoimi projektami. Byli u nas Tomasz Stańko i Włodek Pawlik zaraz po otrzymaniu Nagrody Grammy. Podczas tegorocznego jubileuszu pałacu gościliśmy Jacka Cygana z jego muzycznymi przyjaciółmi. Znakomite wydarzenie. Zwłaszcza interpretacja „Murów” w wykonaniu Andrzeja Seweryna – pierwszy raz doświadczyłem czegoś takiego, publiczność nagle, w trakcie widowiska nagradza artystę owacjami na stojąco – to się raczej nie zdarza.

O. O.: Unikasz konferansjerki jak ognia, ale czy zdarzało ci się występować na scenie?

M. T.Zdarzało mi się na „DeBeŚciaku”. W trakcie koncertu laureatów, gdy na zwieńczenie pierwszej części zawsze graliśmy z Kabaretem DNO utwór „Niedziela będzie dla nas” i w zależności od tematyki „Ściemy Kabaretowej”, utwór ten miał inną formę. Wcielałem się w różne postacie: Marilyn Monroe wyskakującej z tortu, byłem  też „metalem”, księdzem, śpiewakiem operowym – co edycję coś innego. A ostatnio zrealizowaliśmy dla pracowników spektakl, w którym grałem księżniczkę Rozamundę.

Autor: Olaf Otwinowski
Fot.: Marek Wesołowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *