Nawet giganci i przodownicy, wyrabiający 360 procent dziennej normy muszą czasami odpoczywać, dlatego pojechałem w zeszłym tygodniu do Europejskiej Stolicy Kultury, aby podreperować szargane codziennymi zmaganiami nerwy i odbudować energetyczne czakramy. Jako środek transportu wybrałem PKP, co pod względem logistycznym przypominało ideę pewnego szaleńca, aby przeprawić się przez Ocean Spokojny za pomocą garnka i chochli. Od razu zaliczyłem dwugodzinne opóźnienie. W przedziale za sąsiadów miałem: alternatywnego biznesmena w japonkach z laptopem, speszoną licealistkę i gadatliwą parę z pieskiem. Biznesmen z nerwów męczył smartfona, licealistka wodziła lękliwie sarnimi oczyma, para była zakochana i wkurzająca, a piesek, jak to piesek, piszczał i robił pod siebie.
Po kilku godzinach wleczenia się, wreszcie osiągnąłem stację końcową. Wrocław jest prawdziwą wielkomiejską bestią, która połyka co wrażliwszych z nas i wypluwa po kilku dniach, chudszych o kilka kilo, uboższych o mikroelementy i szare komórki, uczących się chodzić, mówić na nowo. W obroty wzięło mnie nocne życie miasta, jego podziemna nielegalna aktywność, pełna panów i pań opalonych na grzanki, podrygujących w rytm jazgoczącego jak młoty pneumatyczne techno, kolorowych napojów o niewiadomym składzie, szybkich rozmów, tarcz telefonów świecących w ciemności, podczas nerwowego oczekiwania na taksówkę. Większość wieczorów spędzałem przy ścianie ze szklanką soku bananowego, bezskutecznie próbując ściągać siłą woli tańczące wokół niewiasty. Ponieważ moje poszukiwania pani Doktorowej w rozrywanym przez neony i jarzeniówki mroku nie przynosiły rezultatu, przedpołudniami lansowałem się na rynku.
Odwiedziłem Przejście Garncarskie i mieszczącą się tam księgarnio-kawiarnię Tajne Komplety, gdzie zaopatrzywszy się w solidną działkę literackiego arsenału i wyżłopawszy podwójne espresso, udałem się do toalety. Ku swojemu zdumieniu, odkryłem tam na ścianach plakaty z wierszami. Zaserwowano całą klasykę młodej poezji polskiej: Sosnowski, Góra, Jarosz, Siwczyk, Melecki. Od razu nasunęły mi się zgryźliwie bon moty o wersach w szambie, świątyni dumania, zacząłem zgłębiać sposoby wykorzystania tych plakatów w sytuacji zaopatrzeniowego kryzysu. Po chwili namysłu dotarła do mnie jednak bezczelna genialność pomysłu. Przecież odwiecznym dążeniem literatury było od zawsze jak najściślejsze zespolenie słowa pisanego z egzystencją, uczynienie z czytania niemal fizjologicznej czynności.
Podpatrywałem z wytrzeszczem szczęk na zdobienia i freski zabytkowej auli UW, toczyłem widmowy spór z figurynką krasnala stojącą przed wejściem. Nawiedziłem co ładniejsze kościoły. Podczas jednego z długich spacerów, ulewa zmusiła mnie do postoju w kawiarni i wypicia astronomicznej ilości cappuccino. Na pewnej domówce, opowiadałem o organizowanym przez nas Rekordeonie, stając się dla zebranych „panem od akordeonów”. Udało mi się umknąć z nadodrzańskiej metropolii tuż przed inwazją odzianych w ćwieki długowłosych hord, przybyłych na koncert Iron Maiden.
Powrót odbył się bez większych zakłóceń, po dwóch godzinach zaskakująco przyjemnej jazdy, przybyłem do Katowic. Uniknąłem zagubienia w labiryncie trakcji i apokaliptycznej infrastruktury. Wracam, jedynie trochę nadszarpnięty, by dalej pracować na rzecz dobra wspólnego, by dalej was bawić i wkurzać. Jak pisał Gombrowicz: przygody, przygody………