Muzyczne fascynacje młodości w wielu aspektach przypominają przynależność do zamkniętego klubu, bądź wyznawanie podziemnej religii; w wieku dojrzałym albo wypieramy się ich z zawstydzeniem, egzorcyzmując ze swojego życia wszelkie ślady dawnej wiary, albo przechodzimy w tryb sekciarski, o swojej miłości dyskutując tylko z wtajemniczonymi, z którymi opracowaliśmy zawiły, tajny gryps. To, co wzbudzało ferment w naszych młodzieńczych duszach, często, pod demaskatorskim spojrzeniem, jakie osiąga się często w okolicach trzydziestki, okazuje się trącącą myszką tandetą, objawem rozdygotanego frajerstwa, lepkiej, żałosnej niedojrzałości. Rzadko wracamy do dawnych miłości i przyczyną jest nie tylko lęk przed rozczarowaniem. Po prostu dorosłość, jako era nadkwasoty, konfliktów z kadrową i ZUSU, słabo chłonie licealny radykalizm. Powroty mentalne, często kończą się zawrotem głowy, egzystencjalną paniką, albo filozoficznymi mdłościami, a takie stany zdają się nie do pomyślenia w strefie uporządkowanej nudy.
Kto nie zna uczucia otchłannego zażenowania, ogarniającego wielu z nas podczas oglądania zdjęć z czasów wiecznego trądziku, na których straszą nas glany, albo mechate sweterki a’la Kurt Cobain, z których wyziera bolesna, karykaturalnie ucieleśniona prawda o utracie złudzeń. Muszę wyznać, iż moje własne manie z okresu adolescencji wyjątkowo uniknęły przeterminowania. Jak słuchałem Beatlesów, Doorsów, Velvet Underground czy Republiki, tak słucham ich dalej i czerpię z tego niesłabnącą przyjemność. Jednak największą obsesją moich lat nieletnich było Joy Division.
Źródło zdjęcia: wallpaperfolder.com
Każdy, kto zaczął swoją przygodę z depresyjnymi manchesterczykami od ich pierwszego albumu „Unknown Pleasures” pamięta uczucie, towarzyszące pierwszym akordom otwierającego album utworu „Disorder”, jakby wjeżdżania do obcego miasta, którego ulice odstraszają nas swym chłodem. Wśród wielkich albumów rocka, był to jeden z tych, które od razu narzucają się słuchaczowi swoim niepowtarzalnym rytmem, które otwierają mu osobny, niepokojący świat. Jest to świat zimny, trudny do zamieszkiwania, świat rodem z Burroughsa i Ballarda, okrutny i po hamletowsku „out of joint”. Po skończonym słuchaniu czujecie się jakby ktoś zaaplikował wam środek wyostrzający bodźce i zamieniający chromatykę światła wokół was. Jest tak, jakby w waszych uszach rozgrywał się dramat apokaliptycznego rozpadu, niemal czujecie na skórze pękanie metalu, osypywanie się marmuru, jazgot miażdżonej blachy. Niesiecie później, zawinięte w nerwy i komórki, odłamki implozji. Jest to jednak zarazem doznanie krańcowego smutku, jakby całą katastrofa już się dokonała poza wami, a wam pozostała jedynie wizytacja ruin. Słuchając „New Dawn Fades” czy „Day of the Lords” przyznaję otwarcie, tracę kontrolę nad emocjami (patrz: „She’s Lost Control”), które wybuchają mi głowie, burzą się, niby gładka powierzchnia płynu po wrzuceniu kostki lodu do szklanki. Ja też uprawiam swoją „Shadowplay” igram z cieniem na różne sposoby, zaklinam go i czekam aż zostawi mnie w spokoju. Drugi album, „Closer” nie jest mi tak bliski, choć przy „The Eternal” łzy same napływają mi do oczu.
Źródło zdjęcia: Wikipedia
19 maja 1980 roku lider Joy Division, Ian Curtis, powiesił się w swoim mieszkaniu po obejrzeniu filmu „Stroszek” Wernera Herzoga i wysłuchaniu płyty „Idiot” Iggy’ego Popa. Od tego czasu liczba opracowań, analiz, kulminująca w poświęconym zespołowi filmie „Control”, rozmnożyła się niesłychanie. Frazy o depresyjnym klimacie piosenek, o postpunkowej drapieżności przyczajonej za refleksyjnymi tekstami i mroźną, industrialną rytmiką przynależą do obowiązkowego słownika każdego tekstu poświęconego fenomenowi grupy. Mój tekst nie miał być sumienną krytyką, do której zresztą nie mam ani kompetencji, ani woli, lecz wyznaniem miłosnym. Jak zawsze przy tego typu konfesjach, w pewnym momencie należy oddać pole ciszy.