Ostatnio czuję się jak w piosence Toma Waitsa „November’”; gęsta atmosfera, pełna ciężaru i nietrawionego czasu, który zalega w moich komórkach jak ołów. Emil Cioran napisał że po każdym straconym złudzeniu jesteśmy jak lustro, przed którym życie odprawiło intymną toaletę. Jesień to upiorna pora, listopad dręczy nas rozlanymi w krajobrazie projekcjami osobistych klęsk. Chandra trzyma nas i nie puszcza.
Nawet najbardziej efektowne myśli czasem się rozbijają o mur wyparcia. Najbardziej szalone z nich mogą okazać się prawdą. Znany powszechnie szaleniec Friedrich Nietzsche zwykł był mawiać, że amor fati, bezwarunkowe i nieoparte o powierzchowne złudzenia, umiłowanie życia i zgoda na los jest najtrudniejszą ze sztuk. Ulepszacze egzystencji i środki na chandrę są liczne, popkultura bombarduje nas nimi z upokarzającą częstotliwością. Niewolnicy klisz, dzierżawcy sloganów i ikon zatracamy się w zakupowym szale, w pospiesznej, neurotycznej miłości, w serialowych światach. Nic jednak nie jest w stanie wygnać z naszej wyobraźni podprogowego przekonania, że coś, nieokreślonego i bezwładnego uczepiło się samego rdzenia naszej istoty.
Bruno Schulz pisał w tym kontekście o bocznych odnogach czasu, jego nieuczęszczanych terenach i interwałach, po których błądzimy, kiedy nasz wewnętrzny zegar zaciął się, zdawałoby się, na zawsze, wiecznych postojach i białych plamach w biografii. Wówczas to nie my myślimy i odczuwamy, ale coś za nas myśli, czuje i podejmuje podstawowe funkcje życiowe. Liczne są poradniki „dobrego życia”, te dotyczące rozwoju zawodowego i prywatnego, kształtowania „pozytywnej postawy” i „emocjonalnej dojrzałości’’. Kapitalizm wygenerował osobliwą gałąź przemysłu medialnego, opartego o trening wydajnej konsumpcji. Wzmiankowany reżim uczy uległego zachwytu, spolegliwości wobec imperatywu rozkoszy. Coucherzy, psychologowie wszelkiego autoramentu, filozofowie i wizjonerzy kreślą przed nami barwne wizje ciągłego nieprzerwanego marszu do szczęścia, przypominającego barwną nalepkę na opakowaniu energetycznego napoju .
Filozofowie egzystencjalistyczni odróżniali strach, wywoływany przez konkretne przedmioty i sytuacje od lęku, angst, bezprzedmiotowej trwogi, w której odsłania się nicość i bezpodstawność bycia. Przypomina to patrzenie w przepaść, tę krótką chwilę trzewiowego na poły poruszenia, kiedy rozważamy możliwość rzucenia się w otchłań. Jest to zarazem moment, który odsłania kruchość naszych projektów i podczas którego objawia się, niezapośredniczona, nieuchronność śmierci. Tym co nas w tak przemożny sposób porusza, jest przygodność, w jaką zostaliśmy wrzuceni wraz z narodzinami.
Egzystencjaliści mogli przesadzać, trudno sobie bowiem wyobrazić heideggerowskie jestestwo przeżywające trwogę podczas kupowania butów w Deichmanie, albo wydłubujące sobie kawałki kurczaka spomiędzy zębów. Większość z nas przed napadami jesiennej rozpaczy chroni się, i słusznie, w rutynę dnia powszedniego. Dobry to pancerz, o ile pamiętamy o jego instrumentalnym charakterze. Dla wielu może bowiem się on stać płaszczem Dejaniry i będziemy musieli go z siebie zrywać razem z kawałkami ciała.