O czym pisać w czasie marnym? Ulice wyludniają się, wymiatane przez apokaliptyczne ulewy. Trawniki zakwitają butelkami i nieotwartymi prezentami, wybebeszone truchła telewizorów, lodówek i kanap straszą na opustoszałych podwórkach. Napisy w windach i na murach osiągają niezaznany wcześniej poziom schematyzmu. Wszędzie pęcznieją lustrzane molochy, galerie handlowe, ultranowoczesne dworce, aseptyczne biurowce. Ostatni romantyczny kochanek zdjął prochowiec i ogarnąwszy zarost, wykupił stałe konto na showupie.
Następuje jałowy czas, pusty przebieg, wyzbyty trwania i martwy. Nuda jest specyficznym stanem: łączy w sobie melancholię i chłód. Ma bogatą tradycję: Baudelaire z jej powodu topił smutki w absyncie i zarażał się chorobami wenerycznymi w odrapanych wnętrzach paryskich hotelików na godziny. Jim Morrison w jej uścisku wypijał litry whisky, a porażony jej działaniem William S. Burroughs wbijał sobie igłę w żyłę na łydce, w ramach relaksu po polowaniu na szczury w marsjańskim krajobrazie pobliskiego wysypiska na śmieci. Z nudów wstępujemy do partii i stowarzyszeń, robimy sobie kompromitujące tatuaże, chadzamy na festiwale filmowe. Nuda jest odwiecznym spoiwem toksycznych związków, napędza klientów biurom podróży i fryzjerom, wypełnia puby w sobotnie wieczory. Życie w stanie nudy wydaje się trudne do zniesienia, jednak bez niej cała maszyneria kapitalistycznego spektaklu nie mogłaby działać.
Wasz Doktorek nudzi się jak mops między kawką a papierosem, między pracą a domem. Sine, ospałe niebo za oknem działa na moje nerwy niczym koktajl z barbituranów albo film Terence’a Malicka. Nie pomagają przeceny w newyorkerze ani wyprzedaż w empiku. Ledwo napoczęty nowy sezon „Gry o tron” oferuje jedynie tymczasową i połowiczną ulgę. Boję się, że niedługo skończę jak Kramer, jeden z bohaterów sitcomu „Seinfeld”: jako bitnik-pogrobowiec z odjechaną czupryną, dręczący znajomych obłędnymi pomysłami na biznes. Może śladem Jacka Kerouca i Ziemowita Szczerka wybiorę się w halucynacyjną odyseję po bezdrożach, podczas której napotkam uzależnionych od meskaliny autorów dodekafonicznych symfonii, fanów nieistniejących zespołów, poetów-autostopowiczów chorych na schizofrenię, brodatych motocyklistów z zespołem Tourette’a. Może napiszę powieść, zacznę zbierać znaczki albo otworzę bar mleczny. Może zmienię nazwisko, zapuszczę brodę i wstąpię do Greenpeace’u. Jeszcze nie wiem co zrobię, wiem że jestem gotów do wszystkiego, ale pozwalam mojemu zapałowi umierać, a duchowi ciężkości zalegać na wątrobie i mrozić krwiobieg.
Alberto Moravia w swojej powieści „Nuda” określił uczucie, którego ofiarą padłem, jako zanik relacji między jaźnią a rzeczami. To tak jakby między nas a świat wsunęła się zadymiona szyba – pozornie oswojone czynności nabierają surrealnego charakteru. Spotyka nas to, co granego przez Adama Sandlera ojca rodziny: większość czasu spędzamy na autopilocie, a pozostałe resztki poświęcamy na przewijanie i analizowanie tego, co przegapiliśmy. Dobrze jeśli w czasie tej operacji jakiś kadr przykuje naszą uwagę, jakiś zapoznany moment, wyparte wspomnienie, coś pięknego i pozornie nieważnego. Wtedy będziemy mieli szansę na odzyskanie części straconego czasu, oszczędzając sobie zabójczej rutyny Marcela Prousta: pokoju wyłożonego korkiem, flakonów z lekami, pościeli, dusznej atmosfery sterylnego rozkładu.
Najlepiej zainwestować w dobry sprzęt muzyczny i bezprzewodowe słuchawki. Dobrze puścić sobie jakąś klasyczną płytę (polecam „Uknown pleasures” Joy Division) i pozwolić muzyce przegryźć się przez beton nudy i spleenu. Jak mawiał Joker z filmów Nolana o Batmanie: I believe, whatever doesn’t kill you, simply makes you…stranger.