Przygód ciąg dalszy! Doktorek wybrał się aż na południe do Szczebrzeszyna na Festiwal Stolica Języka Polskiego. Jak zwykle, w przypadku jazdy nocnym pociągiem, nie obyło się bez kłopotów. Najpierw wagon się zapalił i wszyscy pasażerowie musieli przesiąść się do innego składu, gdzie siedzieli ściśnięci jak ogórki w słoju. Później, nagła awaria torów sprawiła, że podróż musieliśmy kończyć w swojsko woniejącym autokarze.
Południe Polski to terytorium skłaniające do eksploracji, do korsarskich, krajoznawczych wypadów. Szczególnie Zamość, w którym miałem swoją bazę noclegową, jest prawdziwą krainą paradoksów. Urokliwa zieleń sąsiaduje tu z rozpadającymi się, poznaczonymi graffiti budynkami, a renesansowa starówka z marsjańską architekturą multipleksów i hipermarketów. Krążąc pomiędzy Zamościem a Szczebrzeszynem widzisz małe eleganckie domki, których spadziste dachy iluminują naświetlone ciężkim letnim słońcem, skanseny, pola, wiatraki oraz koślawe rezydencje, w których mech i aktywność wszelkiego rodzaju agentów rozkładu poczyniły niemałe postępy. Powietrze jest tak czyste, ze można się nim dosłownie upijać, chłonąć je wszystkimi porami skóry. Oto Polska właśnie, Polska rozłamana, rozmemłana, pełznąca żółwim tempem w kierunku nowoczesności, pstrokata i różnorodna, w tym swoim rozpaczliwym popękaniu i pokawałkowaniu jakoś ujmująca.
Zespół Szkół nr 2 w Szczebrzeszynie przeistoczył się w scenerię literackiego święta. Kiedy przybyłem, 5 sierpnia, festiwalowa machina działała już pełną parą. Wszędzie krążyli letnicy w jaskrawych koszulach, starsze panie wachlujące się słomkowymi kapeluszami, gdzieniegdzie mignęła jakaś znana z okładki twarz, albo marsowe, ćmiące kiepa oblicze niszowego poety. W wielkim namiocie, gdzie odbywała się większość wydarzeń, mieściła się wielka scena, księgarnia i punkt kawowy. Za sceną znajdowała się obstawiona leżakami arkadyjska przestrzeń z sadzawką i małą sceną przeznaczoną na warsztaty dla dzieci.Największe tłumy przyciągnęli Kora i Kamil Sipowicz, którzy ciekawie prawili o swojej miłości do lokalnych terenów i nie szczędzili przepisów na godne i zgodne z naturą życie. Mariusz Szczygieł opowiadał o swojej nowej książce, a Michał Książek i Stanisław Łubieński naświetlali błyskotliwie pogranicza ornitologiczno-poetyckie. Później przyszłą kolej na Darka Foksa i Bohdana Zadurę, których występu w całości nie oglądałem, gnany restrykcyjnym harmonogramem busów, choć najnowszą książkę Foksa, „Historię kina polskiego” (trudno wyobrazić sobie bardziej mylący tytuł) miałem w torbie i wolnych chwilach przerzucałem tę labiryntową i redundantną wariację na temat tajemniczego gwałtu (będącego aktem afirmacji kina polskiego ma się rozumieć). Zaintrygowanych odsyłam do lektury.
Następnego dnia nerwowo lawirowałem pomiędzy sceną główną, a stoiskiem z kawą. Moim oczom ukazał się prawdziwy obraz rodzimego czytelnictwa. Uczestników festiwalowych wydarzeń trudno jednoznacznie zakwalifikować. W większości byli to przechodnie zwabieni magią nazwisk, albo przypadkowi spacerowicze. Obficie reprezentowana była również grupa uzależnionych od słowa drukowanego maniaków, którzy brali udział we wszystkich punktach programu i wychodzili obładowani stosami książek. Konieczności komunikacyjne sprawiły, że nie mogłem uczestniczyć w wieczornych spotkaniach i musiałem pędzić na pociąg, aby udać się w dziewięciogodzinną drogę powrotną na Śląsk.Wróciłem cały i duchowo wzbogacony. Długo dochodziłem do siebie, stąd opóźnienie w publikacji wpisu. Jednak pogłoski o mojej śmierci są stanowczo przesadzone.