Podobnie jest z tym filmem… myślimy, że to western, a okazuje się, że to zupa – krwista, czasami odpychająca zapachem, z muchą w środku. Jednak po pierwszym „rozwolnieniu” zaczyna nam ona smakować.
„Bone Tomahawk” to film S. Craig’a Zahler’a. Mówi Wam to coś? Bo mi nic. Jest to jego debiut w roli reżysera, choć imał się również pisarstwa, przy którym chyba powinien zostać. Mogę dać sobie rękę uciąć, że książka pod tym samym tytułem jest lepsza, ale nie zrażajcie się… to nie koniec recenzji. Na plakacie filmu widzimy ikonę – Kurta Russell’a – i przyznajmy szczerze, to dla niego przychodzimy na ten film. No chyba, że ktoś chciał zobaczyć filmową adaptację książki Pana Zahler’a. Widząc Kurta, myślimy o „Nienawistnej ósemce” czy „Tombstone„, w którym zagrał owianego sławą Wyatt’a Earp’a. Dlatego też oczekujemy filmu spod znaku przeżutego tytoniu, pięciodniowego zarostu, końskiej kupy i męskiej pidżamy z klapą. Dostajemy w zamian dramat w połączeniu z horrorem w klimacie westernu, który odrywa widza od jego wyobrażeń. Film w cyklu: pokażemy jak rozrywamy faceta na pół, ale nie pozwolimy sobie na wyskakujący w scenie łóżkowej nagi pośladek.
Głównymi bohaterami są: męski, doświadczony, z zasadami szeryf Hunt (Kurt Russell) potrafiący przygotować tytułową zupę w blaszanym dzbanku na herbatę; kaleka po złamaniu otwartym o imieniu Arthur (Patrick Wilson); zadufany w sobie przystojniak Brooder (Matthew Fox) i gadający od rzeczy, jednakowoż wierny zastępca szeryfa Chicory (Richard Jenkins). W sumie patrząc po bohaterach to powinien być western jak ta lala… ale mieszając gatunki, może nas rozboleć brzuszek. Szczypta grozy w postaciach indiano-jaskiniowców dodaje enigmatycznych doznań, podobnie jak wykorzystanie sztuczki z filmu Jurassic Park – kto obejrzy, się przekona. Pomimo dziwnych, poniekąd zrażających nas cech, ten film ma coś w sobie. Wżera nam się pod przysadkę. I choć bilety w Kinie KADR są tanie, i moglibyśmy spisać je na straty, ukradkiem wychodząc z sali, to nie chcemy tego zrobić. Uważnie oczekujemy co stanie się dalej.
Urok. Ten film rzuca na nas urok… na pewno pięknych krajobrazów Dzikiego Zachodu. Jeśli chodzi o muzykę – prawie jej nie ma, ale jak już jest to współgra z mroczną całością. Słyszymy smęty na instrumentach smyczkowych. Skrzypce, kontrabas, a może i wiolonczelę. Gra aktorska? No była. Co prawda nikt za ten film Oscara nie dostanie, ale było ok. Jest akcja, ratunek pięknej kobiety, ok. 400-kilometrowa podróż z nastawioną kością piszczelową… Może wam się wydać, że ta recenzja jest negatywna, ale w gruncie rzeczy tak nie jest i nie wiem dlaczego. Wiem natomiast, że film zdobył nominację Independent Spirit w kategorii najlepszy scenariusz i aktor drugoplanowy. „Bone Tomahawk” dostaje ode mnie ocenę 6/10 punktów. Możecie go oglądać jeszcze przez 2 dni w Kinie KADR, o godzinie 17.00.
Foto.: Dystrybutor Filmu, FilmWeb.
Autor: Olaf Otwinowski