Ostatnio podczytuję brawurową książkę Frѐdѐrica Beigbedera „Oona i Salinger”, fabularyzowaną opowieść osnutą wokół romansu łączącego słynnego pisarza z Ooną O’Neill, przyszłą żoną Charliego Chaplina. Beigbeder z właściwą sobie mieszaniną swady i bufonerii dowodzi, iż źródeł głównych motywów twórczości Salingera należy szukać w niespełnionej miłości do kobiety, która wybrała starszego, sławnego mężczyznę. Paląca nienawiść twórcy do establishmentu, jego mizantropia, anarchizm, jak również atencja dla niedorosłego buntu, swój początek wzięły z erotycznego rozczarowania. Zainspirowany błyskotliwymi wywodami Francuza, postanowiłem odświeżyć sobie „Buszującego w zbożu” i porozmyślać trochę nad fenomenem tej kultowej powieści. Ku swojemu zaskoczeniu znalazłem jej lekturę po latach żywszą i bardziej pobudzającą niż wtedy, gdy jako uczeń ogólniaka, nosiłem ją w kieszeni płaszcza, pomiędzy fajkami, drobnymi, a gumami do żucia. Fakt, że opis onirycznej wędrówki uciekającego przed szkolnym i patriarchalnym przymusem trzynastolatka, potrafi jeszcze po latach wzbudzić w moim ospałym mózgu buntownicze rojenia, dowodzi, iż Salinger dotknął swoją książką czegoś istotnego.
Kiedy dobiegamy trzydziestki, dopada nas panika. Wspomnienia z upiornych imprez, nieudanych randek, niepotrzebnych interakcji towarzyskich dręczą nas po nocach. Przegapione szanse i okazje, którym pozwoliliśmy przejść koło nosa, stają wokół naszych łóżek bladym świtem i bezlitośnie wykpiwają naszą niemoc. Mamy wtedy ochotę na porzucenie smutnego czasu piwnych brzuchów, spuchniętych wątrób i alimentów oraz cofnięcie się do epoki nastoletniego wrzenia z frajerską nadzieją, że tym razem niczego nie spieprzymy. W każdym z nas, nawet jeśli niczym prawdziwe rekiny z korpo chodzimy na squasha po brunchu, tkwi nieletni wagarowicz, marzący o tym by urwać się z życia przed dzwonkiem. Pragniemy kiepskich fryzur, taniego winka na murku i późnych, pełnych tremy powrotów do domu. Chcemy znowu pokazywać język dorosłym i ich porządkom, zbyt przerażeni tym, że sami dorośliśmy.
Fantazja o młodzieńczej rewolcie daje nam imaginacyjne spełnienie, staje się wyobrażeniowym wehikułem dla naszej biologicznej rozpaczy. Kino i popkultura pełne są spadkobierców Salingera. Zarówno rok 68 jaki punk- rockowa rewolucja mogą być traktowane jako wielka ucieczka ze szkoły mieszczańskiego ideału w brud i rozprzężenie adolescencji. Podróżując w jaskrawym blasku nocnych świateł wraz z Travisem, protagonistą „Taksówkarza” Martina Scorsesse, czy śledząc maniakalne monologi Johnego, niezapomnianego bohatera „Naked” Mike’a Leigh, albo nawet podpatrując na szczeniackie wygłupy dr. House’a, czujemy się nieraz jakbyśmy obcowali z podstarzałymi sobowtórami Holdena Caulfielda. Nasza rozmemłana, otyła, niezdolna ani do zmiany, ani do akceptacji swojej dojrzałości kultura, hołubi obrazy transgresji niczym fetyszysta parę damskich pończoch. My, pokolenie wiecznych nastolatków, mieszkających z matką słuchaczy Nirvany, odkrywców bielunia na przyblokowej skarpie, hodujemy nasze przebrzmiałe sny i wyliniałe nadzieje, budując z nich technikolorową Nibyladię, naszą prawdziwą ojczyznę.
Kiedy traficie do knajpy na piątkowy relaks i dotknie was nagłe spostrzeżenie, że jesteście najstarsi w lokalu, wypełnionym po brzegi ufryzowanymi gimnazjalistami w rurkach, kiedy bolesne wrażenie utraty odbierze wam oddech, wypijcie za pamięć Jerome Davida Salingera. Kto wie, może słynna czerwona czapka mignie za oknem i poczujecie przez chwilę, że nie jesteście sami.