Już sama okładka najnowszej płyty Red Hot Chili Peppers mówi sama za siebie. Mała dziewczynka, niedźwiedź i szop pracz musieli stwierdzić „Meehhh nic ciekawego, idziemy na koncert Slayera”. Płyta „The Getaway” posiada ciekawe pozycje, jednak ogólnie nie wprowadziła na rynek powiewu świeżości. Parafrazując słowa specjalistów ze studia EURO 2016: „Nie mieli pomysłu na ten mecz”.
Cała płyta zaczyna się od tytułowej piosenki „The Getaway”. Nic specjalnego. Przez cały utwór czekamy na jakiś wybuch energii, jednak musimy obejść się zapętleniem gitary, „sfuranym” wokalem Kiedis’a i perkusyjnym „tss, tss, tss, tss”. Po odsłuchaniu tego utworu zaczynasz powątpiewać, czy chcesz dalej brnąć w ten miałki twór. Muzyka, którą moglibyśmy wgrać na swojego smartphone’a na zbieranie grzybów.
Pozycja nr 2 na liście: „Dark Necessities” – po polskiemu „Mroczne Potrzeby” i można uznać, że jakieś potrzeby ona zaspokaja, głównie dzięki szarpiącego struny Flea. Oprócz typowego, papryczkowego bassu możemy usłyszeć fajny motyw fortepianu i klaskanie. I tutaj warto wszystkich uspokoić… klaskanie odbiega znacznie od tego Rubikowego. To pierwszy z ciekawszych elementów tej płyty. A nóż nawet złapiecie się na tym, że zacznie wam chodzić noga w rytm piosenki, a niektórzy pokuszą się o mniej lub bardziej estetyczne wygibasy. Utwór idealny do jakiegoś wysiłku fizycznego… jazdy na rowerze, biegania czy grania w szachy. Jedno jest pewne, Anthony śpiewając: „Yeah. You don’t know my mind” przekazuje bardzo prawdziwą treść – nikt nie wie co czyha w umyśle tego artysty. W sumie można się przy tym pobawić…
„We Turn Red” – Tytuł może zwiastować, że dojdzie w nas do wewnętrznego samozapłonu, że damy upust energii! Zaczyna się od wyrazistej stopy, potem dochodzi gitara i… odlatujemy. Kojarzycie sytuację, gdy zasypiacie przy odgłosie odkurzacza bądź wiertarki? Podobnie jest z tym utworem. Niby gra muzyka, a tobie lecą powieki. Na wyróżnienie zasługuje refren, który jest tak łagodny, jak pupcia niemowlęcia i to właśnie on pozwoli wam wejść na kolejny poziom głębokiego snu. No chyba że dziwna maniera w głosie Kiedis’a was na tyle zirytuje, że zrobicie się czerwoni ze złości.
Przejdźmy teraz do najlepszej, łagodnej (moim zdaniem) piosenki na tym krążku. „The Longest Wave” przeniesie nas wśród obłoki. Rozmarzymy się skacząc z chmurki na chmurkę, śpiewając tekst, który nie ma większego sensu. Jednakowoż „Najdłuższa fala” ma swój klimat. Nie jest to arcydzieło, ale bardzo fajny, spójny muzycznie utwór, wpisujący się w starą atmosferę Red Hot’ów.
Wspomniałem o chmurkach, więc pora na utwór „Goodbye Angels”. Wbrew pozorom nie jest to piosenka o aniołach. No może o jednym – nieszczęśliwej dziewczynie, która niewłaściwie ulokowała swoje uczucia albo zawiły los nie pozwolił jej na miłość. Śmieszy mnie próba nadania barwy poprzez onomatopeiczne „ayo, ayo, ayo” – może to odgłos jakiegoś ptaka, a może takie angielskie „hej! hej! hej!”. Choć najprawdopodobniej chłopaki chcieli nadać utworowi amerykańskiego lansu. Bardzo spodobała mi się podwójna solówka gitary i bassu – to właśnie w rytmie tego solo powinien być cały „Goodbye Angels”. Gdyby tak się stało, to zapewne byłby sukces pokroju „By The Way”.
Kolejne dwa utwory „Sick Love” i „Go Robot” to powrót to twórczej inercji Papryczek. Mówisz sobie „znam ten utwór” – i tak właśnie jest – słyszałeś te utwory na poprzednich płytach, w lekko zmienionej wersji. Flaki z olejem… chyba zespół za dużo się ich najadł, co skutkuje teraz muzyczną miażdżycą.
Skierujmy swoją uwagę na pozostałe ciekawe pozycje w menu RHCP, pomijając płytowe zakalce. „Detroit” uwalnia wreszcie jakieś emocje (dopiero 9 piosenka na liście). Lekkie, przyjemne tąpnięcie zawdzięczamy gitarom i perkusji, choć i wokalnie jest fajnie. Jednym z plusów jest wykorzystanie dzwonu do pauzy między partiami gitarowymi na samym początku. All in all zwariowany niczym miasto Detroit utwór i nie tylko dlatego, że w tekście pada słowo „crazy”. Ta piosenka ma power, podobnie jak „This Ticonderoga”, która posiada wreszcie właściwe tempo – niczym bieg do WC po zjedzeniu ostrych papryczek. Rozpędzeni przewracamy ludzi, bazarki z owocami, kioski z gazetami, by dotrzeć do celu i poczuć ulgę. Ticonderoga to perełka na krążku.
Jeszcze na uspokojenie można sobie puścić „The Hunter” i dowiedzieć się dlaczego Kiedis nie może być naszym ojcem.
Gdyby nie Flea, Josh Klinghoffer i Chad Smith krążek poszedłby na straty, dlatego podsumowując dałbym „The Getaway” ocenę 4,5/10, z wielką nadzieją, że Papryczki obudzą się któregoś dnia z wszechogarniającego marazmu.
Nic dziwnego, że potem białoruscy celnicy biorą RHCP za Metallikę i każą im się podpisywać na nieswoich zdjęciach 😀
Autor: Olaf Otwinowski