8 lat… 2 900 dni… i jak krew w piach… 8 lat czekałem na kolejny twór ukochanego zespołu. Zespołu, na którym się wychowałem zaraz po Majce Jeżowskiej, Panu Tik-Taku i Michaelu Jacksonie. I co mogę powiedzieć po tych ośmiu latach? Czuję się muzycznie obrzezany. Jakby ktoś z wyrazem twarzy godnym Jack’a Nicholsona zbliżył się na odległość 2 mm od mojego nosa i splunął mi w twarz. Takie odczucia towarzyszą mi po odsłuchaniu sztandarowego (oby nie) utworu Hardwired, ze zbliżającego się, listopadowego krążka Metalliki.
Wstałem rano i przeglądając – jak co dzień – poranną prasę w Internecie 😀 (jak prawdziwy Polak), przed moimi oczyma mignęła mi informacja „Nowy album, nowy utwór – Metallica”, obudziłem się i z podnieceniem godnym rozpakowywania gwiazdkowego prezentu wcisnąłem przycisk „play”. Minęła 3 minuta i 19 sekunda piosenki i stwierdziłem „ujdzie, idę do pracy”. W dawnych czasach nie wyszedłbym z domu, zanim bym nie zgrał (na jakikolwiek nośnik) nowego utworu Metalliki! By słuchać go w kółko. Teraz zobojętniały tak zrobiłem. Kiedyś jednak trzeba wrócić z pracy i posłuchać Hardwired jeszcze raz. To był błąd. Poczułem się jakbym jadł rozgotowanego knedla. Taki co rozszczelnił się w trakcie gotowania, napłynęła do niego woda i sprawiła, że nadzienie nabrało nijakiego smaku – ale zjesz go bo jest posypany cukrem (w tym wypadku cukier to sama nazwa METALLICA). „Oszukali mnie” – pomyślałem, odtwarzając ten utwór jeszcze raz, i jeszcze raz, i jeszcze raz… Nie mówię tego dlatego, że nie lubię Metalliki – kocham ją. Jestem jednym z nielicznych, któremu zawsze coś się podobało. Jedni twierdzą, że Metallica skończyła się na Kill’Em All. Ja uważam, że każdy ich krążek miał coś w sobie, nawet St. Anger, pomimo że Lars nagrywał wtedy bębny na garnkach przy użyciu kija baseballowego. Ale posłuchajcie nowego utworu. Czy nie przypomina wam czegoś? Można go porównać do bardziej niewychowanej, ostrzejszej siostry utworu „My Apocalypse”, takiej z kolczykiem w nosie i tatuażem motylka na pośladku.
Czego brakuje w tej nucie? Chyba alkoholu w gardle James’a i nieobecności Larsa, który zdaje się nie dawać sobie rady z tempem. Patrząc nawet na zdjęcie powyżej, ma się wrażenie, że chłopaki zapomnieli czym jest prawdziwy „fun” płynący z grania. Kirk z miną pt.: „o fujj znowu muszę grać na gitarze, zamiast malować gitary i pływać na desce”. Lars z wyrazem twarzy „wyłysiałem, ale jestem boski.” James, który patrzy tak, jak gdyby chciał powiedzieć: „I co? Nie da się zepsuć metalowej legendy?”. Jedynie Rob wyszedł w miarę normalnie… choć może dlatego, że jest w zespole najkrócej. W tekście piosenki padają słowa „We’re so fu@#ed… Hardwired to self-destruct” i to szczera prawda. They are so fu@#ed, a do tego dążą do samo-destrukcji, idąc na łatwiznę. Najgorsze jest to, że nawet jeśli nowy krążek okaże się czymś w rodzaju brudu spod paznokcia, to i tak miliony osób go kupią, a gimbaza będzie się nim jarać, bo swoją przygodę z Metalliką rozpoczęli na kolaboracji z Lou Reedem. Oby moje słowa obróciły się w perzynę, a płyta „Hardwired… To self-destruct” okazała się czymś więcej, niż tylko 8-letnim klonem Death Magnetic, bo w końcu dojdzie do tego, że uratują ich tylko utwory w klimacie country.
Foto.: deathmagnetic.pl
Autor: Olaf Otwinowski