Czas wolny wielu mieszkańców naszej planety mija na wizytach u psychoanalityka, zakupach, lunatycznych seansach przed telewizorem i na wielokształtnej mordędze, zwanej eufemistycznie „życiem towarzyskim”. Ile razy przyszło nam ocknąć się na jakiejś upiornej imprezie, z niedopitym drinkiem w dłoni, plamą majonezu na koszuli i fragmentem czyjegoś kiepskiego kawału przebiegającego po naszych zwojach mózgowych z prędkością wozu drabiniastego ciągniętego przez wygłodzonego kuca? Ile razy ponura symfonia skrzekliwych głosów, żmudnie kleconych historyjek i jednorazowych znajomości mianowana mocą ponurej ironii „dobrą zabawą” nie zrodziła w nas pragnienia dematerializacji?
Pozostaje pytanie: co motywuje nas do poddawania się tym torturom? O wiele łatwiej byłoby przecież nie uczestniczyć, nie przychodzić, nie odpowiadać na zaproszenia, umościć się wygodnie w swojej (że pozwolimy sobie użyć znanego neologizmu uknutego przez Marcina Świetlickiego) „nieprzysiadalności”. Być może w każdym z nas tkwi układny idiota a nasze mięśnie mimiczne połączone są niewidzialnymi linkami, może wszystkich wiąże lęk przed blagą i samotnością, a w naszych głowach pomieszkuje merdający ogonkiem mentalny kundelek, witający z ochotą cudze propozycje i namowy. Witold Gombrowicz odpowiedział by na to, że Forma nas więzi i skazuje na masochistyczny taniec wokół paczki herbatników i skwaśniałego wina. Często wydaje się bowiem, że Drugi jest w nas bardziej niż my sami jesteśmy w sobie i aprobata staje się dla nas ważniejsza niż komfort.
Świat międzyludzki to infernalny labirynt, to obsesyjny taniec, którym nie my prowadzimy, ale jesteśmy prowadzeni, cedując swoją suwerenność na rzecz tłumu życzliwych. Nie możemy uciec przed piekłem inności, samo nasze bycie, jak głosił Martin Heidegger, ma strukturę interpersonalną, wrzuceni jesteśmy, mocą niewiadomego wyroku, w zbiorowe konstelacje. Może to dobrze? Skoro absolutna samotność jest złudą, a solipsystyczne rojenia fantazmatem, to chyba lepiej się nie łudzić i pogodzić się z przymusem uczestnictwa? Są też teorie, wedle których miarą sensu naszej egzystencji jest liczba nieoczekiwanych spotkań, zetknięć i dyskusji, które wybijają nas z rutyny tożsamości.
Wspomniany wcześniej Gombrowicz powiedziałby zapewne, że Formą trzeba umieć grać. Tylko godząc się na swoje zanurzenie w żywioł konwenansu, możemy nauczyć się nad nim panować, z niewolnika przeistaczając się w pana. To jednak trudna sztuka i niewielu jest predestynowanych do osiągnięcia w niej mistrzostwa. Żeby się udało, musielibyśmy przezwyciężyć strach przed nieżyczliwą opinią, a taksujące nas, krytyczne spojrzenia traktować jak siłę napędową. Zwycięstwo w grze, której prawideł nie znamy, na którą się nie godzimy i która nas przerasta – to niemożliwość wymagająca naszej bezwzględnej wiary, jeśli nie chcemy sczeznąć w klatce obyczaju. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że staniemy się zakładnikami własnego sukcesu i miałki światek układów wciągnie nas na dobre.
Najlepiej zapewne wyrobić w sobie zdolność mówienia „nie” wszystkiemu, co nie od nas pochodzi. To kolejna złuda, bowiem wspólnotowy wymiar zawiera się w każdym naszym geście i wola umknięcia bliźniemu przypomina fantazje o uwolnieniu się od ciała. Zapewne z jednego kłamstwa uciekamy w inne kłamstwo, z jednej niewygody w inną niewygodę, kluczymy pomiędzy wykluczającymi się porządkami, nigdzie niezakorzenieni, zawsze obcy. Taka nasza dola nieszczęsna.