Już trzeci miesiąc każdego ranka wypijam pierwszą kawę w monumentalnym budynku z widokiem na przystanek autobusowy, gdzie gromada sennych skazańców wyczekuje na codzienny transport do świątyń nauki i kapitału. Podpatruję zapobiegliwe gesty rozdawców gazet i ulotek, z uwagą śledzę poranne kołowanie okolicznych meneli dokonujących cierpliwej wiwisekcji koszy na śmieci oraz gołębi defekujących radośnie na dachy samochodów i marynarki biznesmanów.
Kiedyś sam stałem po drugiej stronie, na przystanku; przez bite osiem lat woziłem swoje poddawane nieuchronnej degradacji biologicznej ciało do stolicy województwa. Tak się tam zasiedziałem, że ani się nie spostrzegłem, zrobiłem doktorat i poczułem oddech trzydziestki na karku. Lata błogiego pasożytnictwa i symulowanych działań skończyły się wraz z młodością. Kolejnego kierunku rozpocząć nie chciałem, bojąc się, że w tym tempie przed przekroczeniem smugi cienia zostanę profesorem, prezydentem albo Prezesem.
Stanął przede mną dylemat: do jakiego, szczytnego działania zaprząc swój niewątpliwy, choć nieujawniony geniusz. Niestety rady nadzorcze banków i wielkich firm były poobsadzane, a kierowanie Microsoftem raczej poza moim zasięgiem. Po dziesięciu miesiącach niemrawego alkoholizmu, bezrobocia i maratonów serialowych wreszcie stanęła przede mną życiowa szansa, niczym naga Atena przed nieszczęsnym Terezjaszem. Postanowiłem wziąć los w swoje nieskażone pracą ręce i oto jestem: świeży, tryskający humorem, pełen wigoru i pasji, ostoja działu marketingu PKZ.
Oswojenie się z budynkiem, znalezienie drogi do toalety i miejsca na fajkę zajęło mi trochę czasu. W międzyczasie zdążyłem wstrząsnąć posadami naszej szacownej placówki, podczas pracy będąc ostrym jak kastet i nieubłaganym jak Beata Szydło. Jeśli chodzi o moje zdolności zawodowe, to już w pierwszych tygodniach dałem się poznać jako skrzyżowanie Donalda Drapera z Donaldem Trumpem (o trzecim, przychodzącym mi na myśl Donaldzie, nie wspomnę). Uchwyciłem w swoje żelazne szczęki wyciągniętą do mnie przez boga sukcesu dłoń i postanowiłem jej nie puszczać, dopóki nie dostanie biedak zakażenia.
W nielicznych, wolnych od wytężonej, szarpiącej nerwy i mnożącej płytki miażdżycowe pracy, zamierzam podzielić się z wami kilkoma receptami na dobre życie i satysfakcję zawodową. Jeżeli chcecie osiągać wiele mierząc nisko i nie zużywać nadmiernie swojego potencjału, zapraszam do lektury. Nawet jeśli nic z niej nie wyniesiecie, to przynajmniej raz czy dwa spluniecie odtłuszczonym jogurtem na klawiaturę. Ciąg dalszy nastąpi (no chyba że wpadnę pod coś, albo na coś, to wtedy nie).
To pisałem Ja – Grzegorz „Doktorek”
Doktorku jeśli z taką finezją podejdziesz do organizacji i nagladniania imprez w Naszym ożywionym gmaszysku, to bilety będą rozchodzić z prędkością podwójnego espresso. Natomiast imprezy z wolnym wstępem hmmm aż strach myśleć. Trzymam kciuki i oferuję pomoc. W czym ta pomoc zapytasz, cóż , pisz i zobaczymy jak możemy zorganizować się i Naszą Społeczność 🙂