Miałem zamiar napisać o Dniach Sławkowa… Pojechałem do tego czarownego miasta, aby na własne oczy przekonać się, czego oni nie mają, a co my mamy, co oni mają, a czego nam brak. Chciałem swoje marketingowe zmysły wyostrzyć do maksimum, tropić bezwzględnie gafy, niedociągnięcia i wady. Miałem zamiar z uwagą entomologa zgłębić kulisy lokalnego święta, aby później napiętnować na wasz użytek wszechobecną tam amatorszczyznę. Niestety z planów tych nic nie wyszło, bo na rzeczoną imprezę nie dotarłem, niczym Hunter S. Thomson na słynny wyścig motocyklowy. Może nie zabłądziłem aż do Las Vegas, lecz efemeryczna gra świateł połączona z amorficzną fazą stała się też moim udziałem. Wpadłem do jednego ze sławkowskich ogródków jak Alicja do króliczej nory.
Są takie chwile kiedy w naszej głowie zapada dzika, zielona noc rodem z Islandii. Świat zamienia się w mieszaninę baletu, kreskówki i filmu dla dorosłych. Nasze nerwy przypominają cienkie aluminiowe druciki, a każda synapsa zachwaszczony ogród pełen bestii. W takich chwilach niewykluczone że ujrzysz swoją dawno zmarłą babkę, wspinającą się po drzewie. Być może gadający niedźwiedź polarny we fraku będzie cię uczył monologu Hamleta w oryginale, bijąc cię linijką po palcach zmienionych w wijące się, oślizgłe stado stonóg. Pod koniec podłoże pod twoimi stopami przeistoczy się w watę cukrową, a halogenowy sobowtór Elvisa będzie ci przygrywał na klawikordzie.
Dużo było ognia podczas tej imprezy, Rozpaliliśmy wielkie ognisko, tłuste płomienie tańczyły po naszych twarzach i ocalałych fragmentach ubrań. Zaczęliśmy od palenia chrustu i gałęzi, ale z czasem przeszliśmy do drzwi i mebli. Kot znajomego uniknął spalenia tylko dlatego, że uciekł, po tym jak przez pół godziny błagałem go zbolałym tonem, aby odwiózł mnie na chatę. Paliliśmy jak w piekle, jak podczas dni ostatnich, jak Indianie przed polowaniem na bizona. Z czasem ogarnęła nas senność przemożna i zniknęliśmy w objęciach Morfeusza, mentalnie i fizycznie cofnięci do stadium prenatalnego.
Dotarłem nad ranem na rynek w Sławkowie, jednak stan mój był opłakany. W mózgu miałem piasek, miał i żwir a moje dłonie przypominały szczypce homara. Wiedziałem że do wieczornej imprezy za nic nie dotrwam, że coś potwornie złego mnie spotka jeśli zabawię tu choćby kwadrans dłużej. Przyciszony, miękki i ohydny w swojej bezdźwięcznej grozie, paranoiczny głos począł z niepokojącą regularnością napierać na moje małżowiny. Zrozumiałem, że jedynie dom mnie ocali.
Przeżyłem, ale co to za życie. Ślady popełnionych przez weekend głupot ścigają mnie jak Erynie. Dlatego jeśli nie będzie kolejnego wpisu, jeśli pewnego dnia zbudzę się jako wielkooki obłok i odpłynę do Ekwadoru , nie zdziwcie się. Mnie już nic nie dziwi.
*Nawiązanie do książki Huntera S. Thomsona Lęk i odraza w Las Vegas