PAMIĘTAM

Pogoda zmienną jest, nastrój również. Kapryśna aura ostatnich dni zachęciła mnie do melancholijnych wspominek. Odtwarzam sobie gimnazjalne i licealne wędrówki po nasypach, parkach, skwerach, miejscach ludnych i mniej ludnych, pokątne pełzanie w poszukiwaniu iluminacji, praktykowanie w szkole męskiej solidarności, ale też męskiego smutku, wiecznie wychylonego do przodu, wiecznie rozczarowanego teraźniejszością. Wakacje były wtedy szkołą swobody, erą szorstką i nieznośnie piękną. Słuchało się Linkin Park i paliło Sobieskie. Słońce piekło niemiłosiernie, papierosy smakowały tak, jak żadne inne później, kosztowane w tajemnicy piwo musowało język, na rękach niosło się zapach ziemi i trawy, ubrania, po codziennym pełzaniu i kluczeniu, ubabrane i pokryte gęstą warstwą pyłu, nie nadawały się już do niczego. Doznania były ostre, rozmowy śliskie od wstydliwych zwierzeń, pełne imion uwielbianych beznadziejnie dziewczyn i naiwnych planów na przyszłość. Gadało się na potęgę, bez zahamowań. Wczesna młodość to czas języka spuszczonego ze smyczy, rozkiełznanego i pozbawionego kontroli, lubującego się w nadmiarze i chłopackiej konfidencji. Pamiętam łapczywość sennych godzinnych tuż przed zmierzchem, kiedy dzień dogasał jak przydeptane ognisko.

sunset-65797_960_720

Pamięć to dzikie zwierzę. Wyświetla w głowie zupełnie niepozorne momenty, wyolbrzymiając je i koloryzując, pomija za to milczeniem ważkie przełomy i cezury. Lądujemy z masą fragmentów, powidoków nieokreślonej proweniencji, śladów imprez, z których ocalono niewiele mówiący wyimek. Mamy twarze, których nie da się powiązać z imionami, kawałki nieznanych miast, gesty i słowa wyrwane z kontekstu. Istnieją też, zakopane głęboko w zwojach mózgowych połacie czasu na zawsze straconego, interwały nudy i zastoju, kiedy to „żyło się” podświadomie i raczej z musu. Tym ważniejsze są wspomnienia żywe i konkretne, wyraziście wpasowane w ciągłość egzystencji, wlokące za sobą następstwa jak pies obgryzioną kość. Ja pamiętam przez smaki i zapachy, przez melodie i książki. Pamiętam jak czytałem „Ulissesa” Joyce’ a w czerwcu, w ostatnim roku gimnazjum, jak uczestniczyłem, jako ministrant w Oktawie Bożego Ciała i jak kochałem się, głupio i żałośnie, w jednej takiej, która nie była nawet świadoma mojego istnienia, albo je gruntownie olewała. Pamiętam jej brązowe kolana, zapach kadzidła i duchotę kościelnej nawy, pamiętam przygody Leopolda Blooma i jego spotkanie z Grety Macdowell. Wszytko to miesza mi się, tworząc gęsty koktajl, upajającą masę, w której nie sposób rozróżnić składników.

church-1518929_960_720

Lecz moje pierwsze pijaństwo wiąże się z zimą. Był luty, grubo poniżej zera. Cała ceremonia alkoholowej inicjacji odbywała się w arktycznej scenerii Błędowa. Długo szukaliśmy stosownej miejscówy, by spożyć wódkę kupioną pokątnie i chowaną w piwnicy. Jako zagrychę mieliśmy ogórki kiszone i chipsy, lejsy paprykowe. Jako przepitę: sok pomarańczowy. Szybko znaleźliśmy malowniczy mostek nad rzeczką i rozsiedliśmy się, okutani w kurtki, zacierający dłonie, grzejący się szlugami obracanymi rytualnie w kostniejących palcach. Po jakimś czasie mostek przestał nam wystarczać, pobiegliśmy do lasu, rozgrzani, w naszych żyłach płynęła lawa. Staliśmy pośród drzew, niepomni zimna, i śpiewaliśmy co sił w gardłach, darliśmy się jak opętani, a para z naszych oddechów płynęła pod niebiosa. Ktoś zapodał piosenkę z „Czterech pancernych”, więc wyliśmy wśród lodowej głuszy, wyzbywając się  części odzieży; najpierw poszły kurtki, później szaliki i spodnie. Staliśmy, a nasz śpiew niósł się, obrastając w echo, toczył się jak śniegowa kula. Ten obraz na zawsze utkwił mi w pamięci. Podejrzewam, że będę miał go w sobie już zawsze, że będzie jednym z tych pożegnalnych obrazów, jakie nawiedzą mnie tuż przed ostatnim zamknięciem powiek. I dobrze, tak powinno być.

winter-5701_960_720

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *