Starszy człowiek i morz(ż)e – Aleksander Doba

Wyobraźmy sobie sytuację: środek Atlantyku, noc, 7-metrowe fale widziane tylko dzięki światłu piorunów, przed nami jeszcze ok. 2 500 km, nie mamy nic prócz kajaka, prowiantu i siły własnych mięśni. Większość z nas na samą myśl dostaje gęsiej skórki, reaguje nerwowo śmiechem lub łapie przysłowiowego „zawiasa”. Gdybyśmy się znaleźli na miejscu Aleksandra Doby, z pewnością puściłyby nam nerwy. Natomiast Podróżnik Roku 2015 National Geographic kwituje sytuację: „To nic nadzwyczajnego, to moje hobby, robię to co lubię”.

Każdy, kto miał okazję uczestniczyć w spotkaniu „Wyprawy Ekstremalne”Pałacu Kultury Zagłębia, odbywającym się w ramach Festiwalu Kultury ZagłębieWood wie, że skromność to cecha, której Olkowi Dobie nie można odmówić. Pan z długą brodą, w koszulce, jeansach i tenisówkach, po prostu wyluzowany dziadziuś – to nasze pierwsze wrażenie. Kiedy przedstawia się go jako podróżnika, odpowiada: „ze mnie prędzej zwykły turysta”. Już po chwili zdajemy sobie sprawę z jak barwną postacią i jak dzielnym i silnym człowiekiem mamy do czynienia.

Aleksander Doba czuł się na scenie jak ryba we wodzie – usmiechnięty, nakręcony i naturalny. Ruchem scenicznym przypominał Briana Johnsona z zespołu AC/DC, a swoimi anegdotami przyprawiał publiczność zarówno o śmiech, jak i dreszcz emocji. Opowiadał on o swoich dwóch wyprawach kajakiem przez Ocean Atlantycki. Pierwsza z nich miała swój start w Dakarze (Afryka Południowa), a swój koniec przy ujściu rzeki Acarau w Brazylii (Ameryka Południowa). Cała podróż (5394 km) zajęła mu 99 dni. Za jedynych kompanów na wodzie miał ptaki i ryby, żółwie i oczywiście rekiny. Często jego rybni kompani lądowali na jego talerzu po tym, jak wyskakując z wody zabijali się o poprzeczki kajaka, tym samym urozmaicając dietę polskiego bohatera. Trzeba przypomnieć, że Aleksander Doba odnosił wcześniej sukcesy w kajakarstwie górskim. Kiedy do głowy wpadł mu pomysł przepłynięcia Atlantyku, od razu zaczął projektować swój kajak, który następnie powstał w stoczni Andrzeja Armińskiego w Szczecinie, pod okiem projektantów specjalizujących się w jednostkach morskich. Patrząc na trasę jego pierwszej oceanicznej podróży, można mieć kosmate myśli, co potwierdza sam Olek, mówiąc: „Mój przyjaciel zwrócił mi uwagę na kształt trasy, jaką przepłynąłem. Mogę teraz powiedzieć, że jestem człowiekiem, który wyrysował największego pe**** na świecie”.

Za drugą podróż – przepłynięcie Atlantyku w jego najszerszym miejscu – otrzymał miano Podróżnika Roku National Geographic, zdobywając ponad 521 000 głosów (najwięcej w historii plebiscytu). Tym razem jego wyprawa Lizbona – Floryda (12 427 km) zakończyła się po 167 dniach (142 doby z Lizbony na Bermudy i 25 dób z wysp na Florydę) . Początkowo w planach była trasa o długości 5 400 km, jednak złe warunki pogodowe (8 sztormów w trakcie podróży) przeszkadzały mu w nawigowaniu. Nie wspominając już o sterowaniu 7-metrowym kajakiem (o nazwie OLO) przy bardzo wysokiej fali. Wszystko to skutkowało nadłożeniem „paru” kilometrów. Sypiał po 6 godzin dziennie, czyli wiosłował również nocą… a jedyny kontakt ze światem umożliwiał mu telefon satelitarny.

Anegdota o telefonie jest jedną z najdłuższych, opowiedzianych tego dnia w Sali Teatralnej. Olek rozmawiając z rodziną i przyjaciółmi za pośrednictwem satelity, nie zorientował się, że kończy mu się pakiet rozmów. Liczył na to, że jego żona, nie mając z nim kontaktu zorientuje się i wykupi nowy abonament. Jednak – ku jego zdziwieniu – do tego nie doszło. Znak o jego życiu wysyłał jedynie nadajnik GPS, który co 10 minut określał jego pozycję, „byłem najbardziej kontrolowanym mężem na ziemi” – skomentował Olek. Podróżnik postanowił zwrócić uwagę na problem telefonu i nadał sygnał „proszę o pomoc/poradę”, co zostało błędnie odebrane za sygnał wzywający pomocy. Zamiast nowego pakietu, na odsiecz przybył mu grecki tankowiec, który zaczął okrążać Olka chcąc go uratować. Ten nie znając greckiego, gestykulacją próbował wyjaśnić zaistniałą sytuacje, pokazując „ok”, po wskazaniu na kajak i na swoją osobę, a kiwając głową na „nie” po wskazaniu na telefon. Grecy nie odpuszczali. W obliczu bezradności Olek wykrzyczał niecenzuralne, polskie słowo (synonim rozkazu „spadać”), po czym Grecy odpalili silnik i odpłynęli w swoją stronę.

Publiczność na sali słuchała go z zapartym tchem, co Aleksander nagrodził wspólnymi zdjęciami, rozdawaniem autografów i obietnicą, że wróci do Dąbrowy Górniczej, by opowiedzieć znacznie więcej historii.

Olkowi życzymy kolejnych 69 lat życia i jeszcze niejednej wyprawy, a wszystkich czytelników zapraszamy do obejrzenia wywiadu z podróżnikiem, który na dniach znajdziecie w zakładce „poSŁOWIE”.

na koniec fotka z autorem:

12187696_1090032961006928_5462365757786901923_n

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *